Los obdarzył mnie hojnie podwójnym świętem, ulicami i domami wspaniale przystrojonymi biało-czerwonymi flagami, radosnym nastrojem, bukietami kwiatów, uśmiechniętymi ludźmi patrzącymi na siebie życzliwie..
.
Tak się złożyło, że wigilią moich imienin jest Święto Niepodległości. Nic więc dziwnego, że z premedytacją i bez skrupułów korzystam z podniosłości 11 Listopada, którego radosne okruchy spadają na mnie dnia następnego.
A w tym roku wszystko jakby się sprzysięgło, żeby zapewnić mi jeszcze lepszy nastrój i jeszcze lepszą oprawę mojego małego osobistego święta. Bo kiedy sobie jutro spacerkiem, mijając odświętne rodziny, radosne buzie dzieci, pójdę na Wawel – czeka mnie wielka przyjemność, prezent niezwykły, satysfakcja niebywała...
Oto ci, którzy twierdzą, ze Polska wciąż niepodległa nie jest i śpiewają „ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie” będą pokornie i kornie święcić Dzień Niepodległości w obliczu ich własnego „memento mori”, w obliczu woli Pana.
I nie jest ważne, jakie później, pod Krzyżem Katyńskim padną słowa zapadające w twarze zacięte i ponure...
Ważne, że przegnani z Warszawy, zmuszeni do szukania miejsca dla siebie, przybędą do Krakowa, w to miejsce, które jest ich klęską. I staną w obliczu mojej osobistej radości i satysfakcji, której nie są w stanie mnie pozbawić.
Powiecie, ze pogłębiam podziały, że nie szukam jedności w TYM dniu?
Ano macie rację.
Ostatnią rzeczą jakiej sobie życzę z okazji MOJEGO podwójnego święta jest poczucie jedności z ludźmi, których do mojego miasta, na to jedyne w swoim charakterze wzgórze wawelskie przywiedzie nienawiść, chęć odwetu i kłamstwo.
Mnie wystarczą biało-czerwone kotyliony, kokardki niewielkie już dzisiaj przypięte do kurteczek i dumnie noszone przez synków moich sąsiadów z przejęciem opowiadających, że to babcia specjalnie dla nich je zrobiła.
Niech się święci ten piękny dzień naszej Wymarzonej, Wolnej i Niepodległej!
OJCZYZNĘ WOLNĄ POBŁOGOSŁAW PANIE!